Leksykon sfrustrowanego redaktora: A


Data publikacji: Poniedziałek 10 lutego 2014

Abbrewiacja (skrót): podstawowa forma notatek i komentarzy odautorskich niemająca żadnego odniesienia, a do tego kompletnie nieczytelna.

Adiustacja (opracowanie redakcyjne i techniczne materiału do druku): w praktyce poskładanie tekstu samodzielnie w Wordzie przez redaktora w celu uniknięcia zaangażowania procesu myślenia ze strony składacza.

Adnotacja (przypisek, dopisek): kręta droga, którą idzie myśl autora, po czym łączy się z następną i jeszcze następną, w którym to labiryncie redaktor nieuchronnie zabłądzi. Przeważnie wyjścia nie ma.

Akapit (fragment tekstu dający się wyodrębnić logicznie i znaczeniowo): zwykle jedyny sposób na dociągnięcie tekstu do końca strony w celu załatania dziur, co może i wygląda dobrze, ale nie ma nic wspólnego z logiką.

Alfabet (tradycyjny porządek liter): redaktorski odpowiednik tabliczki mnożenia; wskutek istnienia programów komputerowych obecnie w zaniku; niedostatek ten objawia się dotkliwie przy porządkowaniu indeksów.

Aneks (załącznik): wbrew nazwie pismo nieraz zawierające treści ważniejsze od tych w tekście głównym, a przy tym wyjątkowo podatne na zagubienie i znikanie w czarnych dziurach.

Anons (ogłoszenie, reklama): obecnie najpewniejsze źródło dochodów redaktora wymagające maksymalnego wodolejstwa i niemożliwe do weryfikacji merytorycznej z racji programowej nieprawdziwości.

Antykwa (krój pisma dwuelementowego o niewielkiej różnicy między cienkimi i grubymi kreskami liter): termin, który każdy szanujący się redaktor powinien znać, zwłaszcza że jest mu do niczego niepotrzebny; zwykle reaguje na niego Że co?!.

Apostrof (znak graficzny w postaci górnego przecinka): redakcyjna zmora ukryta w odmianie obcych imion i nazwisk i ujawniająca się w koszmarach sennych. Zwolennicy likwidacji apostrofu są proszeni o polubienie tego wpisu, bloga, a najlepiej całego PRE-TEKSTU na Facebooku.

Arkusz autorski/wydawniczy (40 000 znaków ze spacjami, czyli miara objętości tekstu publikacji): wartość wyjątkowo podatna na przedziwną rozciągliwość okolicznościowo-cenową w relacji autora i wydawcy, tzn. im więcej pisze autor, tym mniej wydawca płaci, im mniej tekstu chce wydawca, tym więcej pisze autor. Tymczasem dla redaktora wartość ta jest ustalona twardo jak beton i wynosi zawsze tyle, ile stoi w umowie, choćby znaki pączkowały na potęgę. I gdzie tu sens, gdzie logika?

Autor (twórca tekstu): czasem efemeryda, czasem hybryda, niekiedy fachowiec (byle nie artysta), niekiedy partacz. Ponieważ jest właściwie jedynym uzasadnieniem istnienia redaktora w ogóle (coś w rodzaju: mam autora, więc jestem), z zaciśniętymi zębami znosi się jego błędy i niekończące się poprawki, humory i narzekania oraz telefony w środku nocy. Temat na osobny wpis, artykuł, a nawet książkę - najpewniej powieść grozy.